niedziela, 9 grudnia 2012

Magia świąt

„Mrugnij gwiazdko raz, dwa, trzy...”
W czwartek byliśmy na wigilii w żłobku Tosiaka. Jestem z niego bardzo dumna. Wiele dzieciaczków płakało zanim cokolwiek się zaczęło, a nasz mały mężczyzna (ubrany cały na biało) dzielnie uczestniczył w „przedstawieniu”. I chociaż zdarzyło mu się kilka razy zapatrzeć w dal, to jak na pierwszy raz było super. Trochę śpiewał, trochę pokazywał, kucał, skakał... Potem przyszedł mikołaj. I wiecie co miał? Prawdziwą, białą i długą brodę! I brzuch taki napchany. I miał dla dzieci prezenty: książeczka, mandarynki, jabłka, soczki, suszone morele i żurawina. Nie ma co, bardzo zdrowa paczka. Chociaż Antek na żurawinę powiedział „ble, sama jedz”, a na morele „teraz nie, teraz Ty zjedz”. Więc sami widzicie.
Do świąt już tylko dwa tygodnie. I wiecie co to oznacza? Trzeba upiec pierniki. Niektórzy robią to i miesiąc wcześniej, a ja mam swoje optymalne dwa tygodnie. Oczywiście przypomniało mi się o tym wczoraj rano, a zakupy robiliśmy w piątek. Po obiedzie postanowiłam ruszyć cztery litery do sklepu. A właśnie. Znalazłam idealne przeznaczenie dla żurawinki.
 Więc poszłam do Biedronki po przyprawę do piernika, ale były koszmarne kolejki. Potem do Lewiatana – nie mieli przyprawy! W końcu niezawodny osiedlowy sklep – tak, tu znalazłam nawet dwa opakowania. Antek był świeżo obudzony i pełen chęci do pracy.
„Damy rade?” „Tak, damy rade!”  

(bo Bob Budowniczy jest w pierwszej dziesiątce ulubionych bajek). Z racji posiadania wielu braci, rodziców łasuchów, babci co żyje tylko ciastami, prywatnego co go „nachodzi na słodkie” i synka, co zje wszystko co ma w sobie cukier, musiałam proporcje pomnożyć przez dwa. Tak więc wyszło ok 2 kg pierników. Ale to i tak może być za mało. Dobra, kucharze do roboty!
Antek wlewał miód do garnka (1 ½ szklanki), dodaliśmy cukier puder (1 szklanka), jedno opakowanie przyprawy do piernika (takie 20-27g) i masełko (¾ kostki). Teraz ja wkroczyłam do akcji, bo całość trzeba podgrzać na małym ogniu (he, he, mam płytę elektryczną), ale nie gotować . Czujecie ten zapach? Aż zachciało mi się grzańca. Czuć święta. Proponuje teraz posłuchać świątecznych piosenek, bo masa miodowa musi przestygnąć . Ja do tego celu wykorzystałam balkon i zimową pogodę. Antek już jest jak petarda, wszędzie go pełno i ciągle coś rusza. Zajęłam go rozmową o sankach, a co za tym idzie? W wynegocjował spacer po lesie... Całe szczęście miód jest ledwo letni. Do dużej miski wsypujemy mąkę (500 g), sodę (1 łyżeczkę), sól (szczyptę) i wbijamy jajko (jedno). Kiedy ja mieszałam mąkę z miodem, Tosiaczek szykował foremki do ciasteczek.
 
„Wyrób gładkie, elastyczne, lśniące ciasto. 
Początkowo jest ono dość rzadkie,
 dlatego lepiej przygotować je dzień wcześniej i zostawić na noc w lodówce,
 żeby stężało.” 

Wybraliśmy jednak zamrażalnik. W efekcie i tak musiałam dosypać odrobinę mąki, bo wszystko się przyklejało do blatu. Wiadomo, ja wałkuje – Antek wycina. Ja układam na blaszce – Antek wycina. Przewijały się dzwonki, gwiazdki, choinki, kwiatki, serduszka, rybki i oczywiście głowy Kubusia Puchatka. Ach zapomniałam dodać , że ciasto musicie rozwałkować na 0,5 cm, ale cieńsze też ładnie wyrosną. Pieczemy 10-12 min w 180 stopniach. Pachniało cudnie.





Chłopaki dostali po jednym pierniku. Mieli bardzo zawiedzione miny, zwłaszcza ten mniejszy, widząc jak reszta ciasteczek spakowana w foliówkę trafia na najwyższą półkę w szafie.







Przyszedł słodki sen, a rano przypomniano mi o sankach. Trafiliśmy na Bałuty:


Już kilka godzin po spacerze, a ja dalej nie mogę się rozgrzać . Tak więc, uważajcie co obiecujecie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Dziękuję za komentarz :)